niedziela, 18 listopada 2012

Rozdział 70



Side by side in silence. Without a single word…
It’s the loudest sound. It’s the loudest sound…
It’s the loudest sound I ever heard…


Dzień później

Szpitalna sala przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Wszystko było takie… puste, szare i prowizoryczne. I choć moje serce mogło wydawać się być w podobnym stanie, mimo to nie pragnąłem niczego innego jak szybkiej ucieczki z tego miejsca. Nie lubiłem szpitali. Czy to depresja, czy załamanie, czy najszczęśliwszy dzień życia – ta prosta rzecz nigdy nie ulegnie zmianie.
Łóżko znajdowało się tuż przy oknie, dlatego bez trudu mogłem uczestniczyć wzrokowo w szopce, która odbywała się przed szpitalem. Tłum ludzi ciągnął się nawet do kilkunastu metrów od budynku i każdy, bez wyjątku skupiał uwagę na Naruto. Nie byłem w stanie go zauważyć. Stał prawdopodobnie tuż przy wejściu na jakimś dogodnym dla niego miejscu.
On też był w rozsypce. Jego świat, podobnie jak szpitalna sala, zaraził się bezbarwnością i pustką.
 - Kochani. Dziękuję wam za przybycie – usłyszałem jego głos, a potem donośne chrząknięcie. Zorganizował ten cyrk, aby – jak twierdził – podziękować ludziom za ich waleczność, odwagę, a także wesprzeć tych, których bliscy nie zdołali przetrwać. Moim zdaniem takie zachowanie było zbędne. Nic w świecie nie wynagrodzi, a tym bardziej nie ukoi buzującego w ich wnętrzu cierpienia. Nic nie będzie w stanie pozbyć się z ich barków tego paskudnego ciężaru. Bezsilność, poczucie winy, żałość… tak rozmaite nagromadzenie odmian smutku jest nie do przezwyciężenia.
Podnosząc się do pozycji siedzącej, patrzyłem ślepo na własne dłonie, mimo wszystko wsłuchując się w słowa Uzumaki’ego:
 - Wojna jest oficjalnie zakończona. Na nasze szczęście nie trwała długo, a ciało Madary zostało odnalezienie niedaleko Konohy kilka godzin po jego ucieczce. Niestety… dwójka jego najwierniejszych wspólników zdołała nam umknąć, ale przysięgam wam, że nie na długo. Zawaliłem sprawę jako wasz Hokage – głos mu się łamał. Może nawet zacząłbym mu współczuć, ale nie miałem na to siły. – Zawaliłem sprawę – powtórzył tonem, który brzmiał jak wstrzymywany szloch. – Nie jestem tak dobrym przywódcą jak myślicie, ale mimo wszystko… Pragnę okazać wam moją wdzięczność. Za poświecenie, za bojowość i determinację.
Skrzyp łóżka uprzytomnił mi, że jakaś magiczna siła podniosła mnie leniwie na nogi, a następnie pokierowała do okna. Przytknąłem dłoń do lodowatej szyby, przyglądając się mieszkańcom Konohy.
 - Do historii Konohy wpisał się kolejny czarny dzień, ale poradzimy sobie z nim tak samo jak z poprzednimi – Naruto ciągnął dalej. – Musimy być silny, a to spotkanie ma was przekonać co do mojego pełnego wsparcia. Zginęło wiele osób… - zaciął się, podczas gdy ja pożądliwie gapiłem się na panoramę poza Konohą.
Starałem się myśleć o wszystkim, byle nie o niej.
Prędko wróciłem do łóżka i szczelnie zakryłem się kołdrą. Mógłbym zatkać sobie uszy, ale to zachowanie uważałem za grubą przesadę. Nie jestem pięcio-letnim dzieckiem.
Naruto zaczął wymieniać. Było to fatalne posunięcie. Nazwiska i imiona brzęczały w mojej głowie jak namolne echa, a podświadomość bezustannie podsuwała pewny scenariusz; powie jej imię, powie jej imię.
Z tych nerwów zacząłem trząść się konwulsyjnie i o mały włos naprawdę nie zdecydowałem się zastosować dziecinnej taktyki.
 - I jest jeszcze… - zrobił pauzę w spodziewanym momencie. – Umarła… bo broniła wioski…dzielna, ale uparta… Sak…
W tle rozbrzmiał kobiecy szloch.
Zapadła cisza.
Ostrożnie wyłoniłem głowę zza kołdry, przypatrując się obrazowi za oknem. Niebo nadal było zachmurzone, ale zza chmur przedzierały się blade promienie słońca. Wtedy rozległ się jeden, spójny jęk zdziwienia ze strony zebranych. Ciekawość kusiła mnie, by podejść do okna, ale myśli „o niej” uderzyły we mnie z taką siłą, że nieomal natychmiast opadłem z powrotem na łóżko.
Podczas gdy ja swobodnie oddychałem; wdech-wydech, wdech-wydech, ona… ona wcale tego nie robiła. Jej ciało leżało nieruchome, martwe…
 - Hokage-sama! – pisnęła jakaś kobieta. Być może Shizune. Nie pamiętam tego zbyt dobrze.
Cyrk musiał zostać uznany za zakończony. Od razu buchnął gwar rozmów, a ludzie ze spuszczonymi głowami zaczęli rozchodzić się we własnych kierunkach. Tylko nieliczni stali parę chwil w miejscu, przyglądając się wejściu do budynku szpitala.
Wróciłem do poprzedniego zajęcia, a mówiąc ściślej; do podziwiana własnych zaciśniętych pięści. Szpitalne przyrządy złośliwie hałasowy i w rzeczywistości byłem już na granicy nerwów.
Na korytarzu dudniły czyjeś kroki.
I głosy.
 - Nie – zaprzeczył Suigetsu. – To nie mój interes, aby przekazywać to Sasuke. Niech lekarze i pielęgniarki się tym zajmą. Po coś tu w końcu są. I nie przemawia do mnie fakt, że się go boją – jego głos, jak każdy inny przesiąknięty był smutkiem.
 - Dziwi cię to? – Karin zaśmiała się ponuro. – Wczoraj o mały włos nie zabił jednej pielęgniarki.
 - To były tylko emocje. Zresztą ja również miałem ochotę skoczyć do gardła jej i reszcie doktorków. Konoha niby znana jest z doskonale rozwiniętej Medycyny, zamieszkują tu najlepsi Medycy, a i tak nie byli w stanie… uratować Sakury.
Przez dłuższą chwilę kroczyli w milczeniu. Niewątpliwie zmierzali do mojej Sali, w czym zresztą uświadomiło mnie pukanie do drzwi. Najwidoczniej żałoba wpoiła w nich podstawowe zasady kultury.
  - Sasuke, możemy wejść? – zapytała czerwono-włosa. Tak jakby obchodziło mnie to czy dostanie tą cholerną odpowiedz. Cokolwiek powiem i tak tu wejdą. Poza tym… wolałem się nie odzywać, ani nie pokazywać światu zewnętrznemu przez kilka długich dni.
W ogóle to chciałbym umrzeć.
 - Może śpi? – syknął zza drzwi Hozuki. – Daj mu spokój. Chce pobyć sam. Na razie dostaliśmy od Naruto pozwolenie na przebywanie w wiosce, więc po prostu poczekamy.
 - Na co? – zagrzmiała. – Myślisz, że Sasuke-kun tak szybko przejdzie? Ach, idiota. Czy ty masz pojęcia jak ważna była dla niego Sakura? Nie pamiętasz w jakim stanie go odnaleźliśmy? Przecież on…
 - Głośniej – mruknął z sarkazmem i grzmotnął w drzwi. – Sasuke jest głuchy, na pewno nie słyszy.
 - Nie mam ochoty się z tobą kłócić.
 - Wiesz, że mi jakoś również jej brakuje?
Choć miał na myśli „ochotę”, z pewnością przez jego umysł przemknęła również Sakura. Sakura, Sakura, Sakura… Jeszcze dzisiejszego poranka obiecałem sobie, że nie pozostaje mi nic innego jak walczyć z tęsknotą i zająć się czymś, co pozwoli mi o niej zapomnieć… Miłość jest potwornie okrutna i bezlitosna. Sądziłem, że oddając się temu uczuciu będę szczęśliwy. Jak zwykle ta wizja okazała się zwykłą iluzją. Nie ma miłości, nie ma szczęścia…
Drzwi do mojej Sali powolutku się otworzyły. Karin i Suigetsu przekroczyli próg z ponurymi minami.
 - A jednak nie śpi – szepnęła Karin.
 - Szefie – Suigetsu zmierzył mnie kontrolnym spojrzeniem, a to co zobaczył, najprawdopodobniej nie spełniło jego oczekiwać. Zmarkotniał jeszcze bardziej, jednocześnie głęboko wzdychając. – Karin ma ci coś do przekazania. Minuta i znikamy.
Przyglądałem się panoramie Konohy. Twarze wielkich Hokage były bardziej interesujące od mojej drużyny.
 - Sasuke-kun? – jęknęła czerwono-włosa.
 - Po prostu mu powiedz – doradził Suigetsu.
Wnioskując po odgłosach, dziewczyna zbliżyła się do mnie nawet nie podnosząc stóp z ziemi. Słyszałem ciche szuranie.
 - Byli u ciebie rano lekarze? – nie czułem się gotowy na wydobycie z siebie głosu. Nie teraz, kiedy wciąż znajduję się w rozsypce. – Sasuke-kun? Byli u ciebie lekarze? – spytała ze spokojem jeszcze raz.
Pokręciłem głową.
Cisza. Ale tylko na króciusieńką chwilę.
 - W takim razie… Ech, dlaczego to takie ciężkie? Chodzi mi o… no wiesz… o Sakure. Bo… lekarze powiedzieli, że dzisiaj wieczorem…
 - Nie chcemy trzymać trupa w szpitalu – wtrącił Suigetsu rzeczowym tonem. – Powtórzyłem tylko ich słowa, jakby co. Są naprawdę bez uczuć.
Ostrożnie obróciłem głowę w ich kierunku. Karin pocierała swoje ramiona i z podenerwowania mrugała powiekami dwa razy szybciej niż miała w zwyczaju. Suigetsu opierał się o szafę i ze skrzyżowanymi rękoma na klatce piersiowej najwidoczniej wertował plakat przyklejony do drzwi, który mówił coś o zdrowym odżywianiu.
Zdrowe odżywanie, też mi coś! Naszła mnie ochota, aby jak najprędzej rozedrzeć to marne badziewie na strzępy.
Karin zebrała w płucach powietrze i spojrzała na mnie:
 - Dzisiaj wieczorem chcą zabrać ciało Sakury ze szpitala. Minęło kilka godzin od jej śmierci. To najwyższa pora.
Nie. Nie miałem w planach się tam wybrać. Ani teraz, ani nigdy. Ale słowa Karin spowodowały nawrót tego paskudnego uczucia w żołądku. Sakura nie oddychała – to prawda, ale była blisko. Piętro nade mną. Spokojna i nieruchoma. Mógłbym wmawiać sobie w nieskończoność, że tylko śpi…
 - Na Boga, Sasuke… - Suigetsu zmierzwił sobie włosy i zaczął gorączkowo krążyć po pomieszczeniu. – Dobra. Naruto kazał dać ci chwilę samotności, abyś mógł się pogodzić z sytuacją, ale… ja nie mogę na to pozwolić. Nie będę patrzył z pochyloną głową jak z dnia na dzień stajesz się coraz bardziej zrozpaczony i załamany. Najważniejsze czego musisz się pozbyć; to poczucie winy. Sakura nie zginęła przez ciebie, o cholera… - nawet ja nie byłem w stanie zdusić zdziwienia, gdy Hozuki zaczął szybkimi ruchami ocierać sobie oczy, obracając się do nas plecami. – To takie kłopotliwe… - wyszeptał. – Nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć…
Karin zmarszczyła brwi.
 - Suigetsu, płaczesz?
 - Nie, no co ty! Jestem po prostu cholernie smutny. Sakury już nie ma. Nie ma osoby, która dała ci to szczęście, Sasuke. To, czego potrzebowałeś. Ale… błagam, nie obwiniaj się.
 - Skończcie tą paranoję – warknąłem, przenosząc się na skraj łóżka. – Wyjdźcie i zostawcie mnie samego.
Byłem dumny z tego jak chłodno i stanowczo zabrzmiał mój głos. Obraz Sakury stanął mi przed oczyma. Ale nie tej uśmiechniętej, radosnej, lekkomyślnej i gadatliwej… tylko tej martwej. Gdy Juugo, Karin i Naruto znaleźli mnie zapłakanego nad jej ciałem natychmiast przenieśli do szpitala. ANBU rozpoczęło poszukiwania Madary, a właściwie jego ciała; chyba każdy żywił nadzieje, że trucizna naprawdę zdążyła go dopaść. I dopadła. A ja nie byłem tym usatysfakcjonowany. Należała mu się najgorsza z możliwych śmierci…
Tak czy inaczej, będąc w szpitalu oczekiwałem aż przetransportują tutaj Sakurę. Taka głupia, prosta nadzieja. Typowa po szokujących doznaniach – tak tłumaczył mi to jeden z lekarzy. I choć od początku wiedziałem, że Sakura odeszła, nie mogłem opanować złości, kiedy ta patykowata pielęgniarka z udawanym współczuciem powiedziała mi, że nie żyje.
Prawdopodobnie rozpoczyna się u mnie jakaś choroba psychiczna, w każdym razie otoczenie potrafi odczuć już pierwsze objawy.
Ale nie tylko ja zaczynałem chorować. Karin chyba też. Bo kiedy tak bezceremonialnie i gwałtownie do mnie podeszła, chwytając moje ramię, sądziłem, że w tym wypadku również winę ponoszą skutki szokujących doznań.
 - Sasuke-kun – wycedziła. – Możesz nas odtrącać do upadłego, ale my i tak ci pomożemy. Sakura…
Sakura, Sakura…
Głowa mi pękała.
Nim zdążyłem sobie to uświadomić, odepchnąłem Karin z całej siły, przez co upadła na ziemię.
          - Przestańcie już o niej gadać! Wynocha stąd!
 - Szefie, opanuj się!
 - Zamknij się Suigetsu! – zgromiłem go wzrokiem. – Wyjdźcie stąd. Chcę być sam.
Dłuższą chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami z Suigetsu. Ostatecznie prychnął i wyszedł, nie zapominając podkreślić swojej ważności poprzez szybkie i głośne zamknięcie drzwi. Karin przerażona podniosła się z ziemi i przywarła do ściany.
 - Naruto… nie dokończył przemowy, wiesz o tym?
Gapiłem się na nią, milcząc.
 - Wspomnienie Sakury… Ona… była dla niego bardzo ważna, prawda? Szczerze mówiąc nawet o tym nie wiedziałam. Naruto po prostu zasłonił twarz ramieniem, odwrócił się do Shizune i powiedział, że jednak nie da rady.
 - Po co mi to mówisz? – spytałem jak najbardziej podkreślając niechęć do kontynuowania konwersacji.
 - Żebyś miał świadomość tego, że nie tylko ty jesteś poszkodowany.
 - Wcale nie poprawiłaś mi tym humoru – znów zwróciłem wzrok w stronę okna. Ta dziecinna nadzieja zawitała raz jeszcze. Myślałem, że w szybie znikąd pojawi się jej uśmiechnięta twarz. – Zanim wyjdziesz Karin… – powiedziałem, biorąc głęboki wdech. – Chcę ci tylko uświadomić, że nie będzie już tak jak dawniej. Jeśli chcecie możecie zostać w wiosce. Nie ma już więcej Taki. Gdy tylko wydostanę się ze szpitala, od razu opuszczam wioskę.
 - S-sasuke-kun?! Dlaczego? Nie rób tego! – wykrzyknęła rozpaczliwie. – Myślisz, że to coś ci da?
 - Wszystko w tej wiosce będzie mi o niej przypominało. Nie mam zamiaru bardziej pchać się w to cierpienie. Wystarczy już, że kolejne lata życia poświecę na usilne starania, aby zapomnieć o niej – spojrzałem na drżące dłonie i uśmiechnąłem się kpiarsko. – Pfu. A myślałem, że po tylu latach cierpienia los jakoś mi to wynagrodzi. Myślałam, że to właśnie Sakure zesłano, aby pomogła mi być szczęśliwym. Ale to tylko durne wyobrażenia. Przez tą cholerną miłość zapomniałem o rzeczywistości.
Wzdrygnąłem się. Wyznałem jej stanowczo za dużo. Ostrożnie zerknąłem w bok. Karin stała jak słup soli, z rozwartymi oczami wyrażającymi wyłącznie współczucie i smutek. Musiałem to prędko zakończyć.
 - Idź już. Chcę…
Drzwi ponownie się otworzyły. Poczułem się mniej pewnie widząc w nich Naruto, który ocierał oczy, kawałkiem płaszcza Szóstego Hokage.
 - Miałeś rację Sasuke, nie wyszło mi – powiedział jako przywitanie. Momentalnie ograniczyłem pole widoczności do okna. Mój stan znów się pogorszył przez monolog puszczony w kierunku Karin. – Jak się czujesz? – Naruto zrobił dwa kroki w przód.
Cisza trwała dokładnie sześć sekund.
 - Dobrze – tyle zajęło mi skoncentrowanie się na umiejętnościach aktorskich. – Mogę już wyjść ze szpitala.
 - Naruto, nie puszczaj go – wtrąciła Karin. – On chce opuścić Konohe! Zostawić to wszystko.
Idiotka.
 - Co?! – niepewnie kroki zamieniły się w szybki, wykonany pod wpływem emocji ruch, wskutek którego Naruto stanął nad moim łóżkiem, ściskając w dłoniach szpitalny podkoszulek. – Co ty znów kombinujesz, Sasuke? Ledwo co wróciłeś do wioski!
 - Nigdy nie powiedziałem, że tu wracam – odparłem mechanicznie.
Brwi Naruto trzęsły się nieprzerwanie. Był bardzo blisko mnie, dlatego musiałem jeszcze bardziej udoskonalić zdolność maskowania uczuć. Choć prawdę powiedziawszy nie włożyłem w to wiele wysiłku. Bez Sakury wszystko było mi obojętne.
 - Znów! Znów jesteś zimny jak lód! – krzyknął. – Nie znoszę cię takiego. Wiem, że stała się tragedia, ale musimy żyć dalej! Sa…
 - Nie wypowiadaj już jej imienia! – obie ręce przyłożyłem do jego policzków i gwałtownie odepchnąłem. – Wynoście się stąd!
Wtedy zorientowałem się, że drzwi do pomieszczenia są lekko uchylone, a w szparce widnieje dziecięca buzia. Ciarki wstrząsnęły moim ciałem. Wszyscy gapili się na mnie z przestrachem, a ja z ledwością hamowałem łzy.
Naruto zauważył jak żarliwie spoglądam na drzwi.
 - Sasuke, masz gościa. Chyba.
 - Chyba? – zdziwiła się Karin i otworzyła je na oścież. Orichi nawet nie drgnął. Stał bokiem do nas ze spuszczoną głową. Przez burzę kasztanowych włosów byłem w stanie dostrzec jedynie kawałek jego ust.
 - Idę do Sakury-san – odezwał się. – Skoro niedługo całkiem nam ją zabiorą.
Karin podbiegła do niego i przykucnęła.
 - Jak się czujesz? Jesteś cały blady…
 - Nic mi nie jest – odtrącił jej dłoń, która miała wylądować na czole.
Cholera, cholera! Dlaczego zachowanie Karin znów musi przypominać mi „o niej”? Dlaczego u licha nagle znalazła w sobie opiekuńczość do dzieci, i dlaczego dopiero teraz, kiedy tej „pierworodnej” opiekunki i miłośniczki maluchów nie ma już z nami.
W rzeczywistości chciało mi się raczej wrzeszczeć, zmusiłem się by pozostać spokojnym.
Orichi świdrował mnie zielonymi oczyma.
 - Sasuke? Zabiłeś Madare, prawda?
Zabiłem jak zabiłem, po prostu miałem szczęście, a kunai z trucizną nie chybiło.
 - Zabiłem.
 - Szkoda.
 - Szkoda? O czym ty gadasz, Orichi? – Karin zmarszczyła twarz z zatroskania. – Wielkie nieba, to, że Madara nie żyje to chyba jedyna pocieszająca wiadomość w całym tym fiasku.
 - Ja chciałbym go zabić – jeśli Naruto mówił, że jestem zimny jak lód, teraz na pewno zmienił zdanie, słuchając tonu Orichi’ego. Z zaskoczenia aż cofnął się o krok. – Chciałbym pomścić Sakure-san. Stawać się silniejszy dla niej i w końcu stanąć do walki z Madarą. Teraz zostaje mi dorwać tych dwóch, którzy uciekli.
Zaskoczenie na twarzy Naruto ustąpiło miejsca złości. Wściekle pociągnął Orichi’ego za nadgarstek.
 - Nawet tak nie myśl! Zemsta do niczego nie prowadzi, jedynie gubi ludzi i zagłębia w większe cierpienie! Sakura-chan na pewno by tego nie chciała. A jeśli chcesz potwierdzenia na moje słowa… - Naruto zerknął na mnie kątem oka. – To spytaj Sasuke. On wie najlepiej.
Ale Orichi’ego to nie wzruszyło. Grzywka nadal zabraniała dostępu do jego twarzy. Wyrwał się z uścisku Naruto i wrócił do progu drzwi.
 - Jest taki ból, który uleczyć może tylko zemsta, szansa na odwet.
 - Bzdura – prychnął wzburzony Uzumaki. – Jeśli chcesz podążać ścieżką zemsty, to najpierw załatw sobie dwa groby. Dla twojego wroga i dla siebie samego.
 - Ale to moja wina! To moja wina, że Sakura-san umarła! – po raz pierwszy tego dnia Orichi podniósł wzrok, a w jego oczach szkliły się kropelki cieczy.
 - Do diaska, nikt nie ponosi za to winy!
Znów zapadło milczenie. Jedynym słyszalnym dźwiękiem była mucha, która uporczywie taranowała szybę.
Karin wyprostowała się, a Orichi wierzchem dłoni pozbył się cieczy i spojrzał na mnie.
 - Dlaczego to tak boli, Sasuke?
Mógłbym okłamać go jak każdego innego, ale ciężar jego spojrzenia mi na to nie pozwalał. Czułem, że on rozumie mnie najlepiej, mimo, iż znał Sakure krócej niż Naruto i ktokolwiek inny. To wrażenie pewnie mogę wrzucić do worka z napisem: „Objawy choroby psychicznej”.
 - To przez miłość – powiedziałem szczerze, przypatrując się mu. – To miłość tak boli.
Nie musiałem patrzyć, aby wiedzieć, że Karin i Naruto w tym samym momencie wstrzymali oddech.
 - No, ale… czy to kiedyś zniknie? Ta miłość? Nie chcę jej… - mamrotał Orichi.
 - Nigdy.
 - Dosyć – Naruto skarcił mnie ostrzegawczym spojrzeniem. Tak, tak. Orichi był dzieckiem. Nie wolno było mi już za młodu wpajać mu okrucieństw tego świata. Sam w późniejszym czasie miał poczuć to na własnej skórze. Pokręciłem zdenerwowany głową. Rzygać mi się chciało obecną atmosferą.
Malec obrócił się na pięcie i chwycił klamkę od drzwi.
 - Pójdziesz ze mną do Sakury-san? – zapytał drżącym głosem.
Dwójka pozostałych niemal natychmiast prześlizgnęła wzrok na mnie, oczekując wybuchu złości.
Tyle, że to nie nadeszło.
Nadeszła natomiast ta magiczna siła, która znów mną kierowała. Powoli podniosłem się z łóżka, niewzruszony minąłem Naruto, Karin, oraz chwyciłem dłoń Orichi’ego, którą ten uprzednio wystawił.
 - Idziemy.
Ani przez sekundę nie było mi szkoda Naruto i Karin, którzy zostali w Sali ze spuszczonymi głowami.
~*~
W drodze minęło nas kilku lekarzy i trzy pielęgniarki. Każdy omijał mnie szerokim łukiem, bo jak się później okazało jedną z kobiet była ta, którą wczoraj omal nie udusiłem. Naruto poinformował Konohę, że to praktycznie dzięki mnie wojna znalazła swój koniec, ale byłem przekonany, że mieszkańcy mają w planach takie same reakcje jak pracownicy szpitala. To był też kolejny powód, dla którego zadecydowałem ewakuację z Liścia. Ułatwię im życie i powinni mi być za to wdzięczni.
Kurczowo trzymałem dłoń Orichi’ego, która była równie zimna co okienna szyba. Parliśmy przez korytarze w milczeniu, z tysiącem kołatających się myśli. Serce biło mi jak w obłędzie, kiedy spotkanie z Sakurą niechybnie się zbliżało. Jej martwa odsłona doprowadzi mnie do większej paranoi, ale jednocześnie odrobinę uspokoi.
To była dla mnie klarowny znak, że od szaleństwa nie ma już ucieczki.
Był wczesny ranek i dzięki Bogu Sakura nie miała póki co żadnych odwiedzających. Orichi niespokojnie uchylił skrzypiące drzwi, a ja zaskoczony stwierdziłem, że oboje wchodzimy w ciemną czeluść. Żaden lekarz nie pofatygował się, aby usunąć zasłony, przez które do pomieszczenia nie docierały żadne promienie słoneczne. Ale czemuż mieli by tu robić, skoro w tej Sali przebywa wyłącznie „trup”?
Oboje z maluchem zatrzymaliśmy się w progu drzwi. Potrzebowałem czasu, aby zdobyć się na głębsze wejście. Kropelka potu przecięła mój policzek, a widok oblicza Sakury obrócił wniwecz moje opanowanie.
Wyglądała jakby już ułożono ją w trumnie. Ręce miała złożone na brzuchu, leżała na plecach, a na jej twarz dostawało się kilka zbłąkanych kosmyków. Tak, mógłbym poświęcić ten czas na zachwycanie się jej urodą, ale wiedziałem, że jest to nieodpowiednie. Ponadto zacząłem się nagle zastanawiać jakim cudem Sakura zbudziła we mnie to potworne uczucie: M i ł o ś ć.
Uścisk na mojej dłoni wzmógł się gwałtownie.
 - Sakura-san jest piękna.
Mój wzrok padł na szpitalną aparaturę, która nawet nie była włączona. Urządzenie, które zawsze pikało w złośliwy sposób, informując o stanie pacjenta, obecnie milczało równie uparcie co osoba spoczywająca na łóżku.
 - Jestem bardzo ciekawy co teraz robi Sakura-san… Jakie jest życie po śmierci i czy jest szczęśliwa – szeptał pod nosem Orichi.
 - Tak, ja też jestem tego ciekaw.
 - Czuję, że jest szczęśliwa…

S A K U R A
Ciemność, ciemność! Wszędzie ciemność. Ciemność i ten tępy ból w głowie. Odnosiłam wrażenie, że po moim mózgu urządza sobie przejażdżkę tysiąc jeźdźców na koniu, a tupot kopyt roznosi się wokół o dwukrotnie większym natężeniu niż powinno. Miałam ochotę wyć z bólu, ale nie słyszałam swojego głosu. Miałam ochotę rzucać się na wszystkie strony, ale nie czułam swego ciała.
To jest śmierć?
Tak okropne i namacalne uczucie? Dziękuję bardzo, ale ja nie mam zamiaru w tym uczestniczyć. Próbowałam opanować narastający ból i chaos w moim wnętrzu, ale bezskutecznie. Teraz do jeźdźców  konnych dołączyły się również głosy, wołania, obrazy, szlochy i krzyki. Nie umiałam rozpoznać słów, ani ich właścicieli. Wszystko zlewało się w niezrozumiałą całość.
I wówczas ta „całość”… ucichła.
Zaczynałam stopniowo odczuwać jak trzęsą mi się brwi, jak mocno moje oczy są zaciśnięte, jak cała dygotam.
 - Już dobrze – usłyszałam nagle jakiś głos. Tym razem nie roznosił się głośnym i mocnym echem. Był zatroskany i brzmiał najzwyczajniej w świecie. Zaczęłam powoli unosić powieki. – Jesteś już bezpieczna.
Gdy głos odezwał się ponownie oczy otworzyły mi się gwałtownie i od razu szeroko rozwarły. Bowiem dopiero za drugim razem byłam w stanie wysunąć pierwsze przypuszczenie co do właściciela. Pomyślałam, że to głupie i naiwne, ale naprawdę moją pierwszą propozycją była…
Mama.
Zaparło mi dech w piersiach widząc niziutką, szczupłą kobietę o długich różowych włosach, ubraną w ten zwyczajowy strój, w którym zawsze podawała nam posiłki i naburmuszona wracała do kuchni, gdy ojciec żartobliwie obraził jej przysmak.
Ból ustał, ale drgawki towarzyszyły mi nieprzerwanie. Patrzyłam ślepo w kobietę, która do złudzenia przypominała moją mamę.
I była moją mamą.
Uśmiechnęła się do mnie blado.
 - To niemożliwe – prawie mi ulżyło, gdy zrozumiałam, że słyszę swój głos. Teraz było to nieważne. Istotna była tylko ta osóbka, która stała kilka metrów ode mnie w otoczeniu białej przestrzeni.
 - Nie spodziewałam się, że znajdziesz się tutaj tak szybko – powiedziała, a ja byłam już pewna, że to ona. M a m a.
Bez wahania i namysłu rzuciłam się na nią, mocno obejmując wokół szyi. Choć mama od zawsze była niska, ja i tak jej nie przewyższałam. Dzieliło nas kilka marnych centymetrów.
Przez szok i niedowierzenie zaczęłam się śmiać, gdy zrozumiałam też, że czuję łzy w swoich oczach. Że w ogóle czuję. Czuję swój byt, dotyk mojej matki, czuję wszystko. Czuję, że żyję. I przez chwilę naprawdę wydawało mi się, że tak jest…
Ale wtedy mama zachichotała i ostrożnie odsunęła mnie od siebie, nadal trzymałam jednak ręce na jej ramionach.
 - Sakuro, tak bardzo wydoroślałaś. Jestem z ciebie taka dumna.
 - Mamo… to naprawdę ty? – spytałam dla stuprocentowej pewności. Kobieta przytaknęła nie przestając raczyć mnie przepięknym uśmiechem. – G-gdzie ja jestem? Dlaczego ty tu jesteś i…
Uśmiech pobladł, a chwilę później znikł zupełnie.
 - Umarłaś skarbie. Nie pamiętasz?
Pamiętam. Pamiętam łzy Sasuke, krzyki, błagania Orichi’ego, perfidny śmiech Madary…
Wtedy zaczynałam powolutku pojmować istotę rzeczy.
 - Umarłam, więc… teraz dołączam do ciebie? Hej, co się tu dzieję, ja już nic nie rozumiem – dłonie opadły mi wzdłuż ciała i znów się rozpłakałam. Mama jednak szybko pozbyła się namolnych łez. Otarła je kciukiem i spojrzała głęboko w moje oczy.
 - Dobrze myślisz, kochanie. Od teraz przyłączasz się do mnie i do ojca.
 - Tata? – wybuchłam. – Tata też tu jest?
 - Oczywiście. Ale to ja mam za zadanie przyprowadzić cię w odpowiednie miejsce.
Gdy zrobiłam wielkie oczy, mama się roześmiała i pogładziła mój policzek.
 - Och Sakura, jakaś ty piękna. Niestety zrozum, że na razie nie mogę ci nic mówić.
Kto by pomyślał, że nawet martwa będę potrafiła tak szczerze się uśmiać. Nie mogłam oderwać oczu od matki. Naprawdę czułam jej obecność. Nie była żadnym duchem, ani zjawą. Była żywa w świecie zmarłych. Przynajmniej tak póki co sobie to tłumaczyłam. Na wszelki wypadek, jakby miała zniknąć, chwyciłam jej dłoń i ścisnęłam bardzo mocno.
 - Mamo… - wydusiłam z siebie. Poczułam się nagle okropnie zagubiona, bo wnet przypomniałam sobie o tym, że bycie z mamą i tatą, wiązało się z opuszczeniem moich przyjaciół. – Nie wiem czy mam być smutna, czy szczęśliwa. To bardzo trudne.
Sasuke, Sasuke, Sasuke… Sasuke mnie pokochał. Wreszcie.
Mama zrobiła taką miną, jakby wszystko rozumiała. Zerknęła w bok i raptem się zmieszała.
 - Wiem, że to trudne słoneczko. Wiem z jak wielu rzeczy musiałaś zrezygnować. Byłaś bardzo dzielna i odważna…
 - Poczekaj! – przerwałam jej zdziwiona. – Jak to „wiesz z ilu rzeczy musiałam zrezygnować?”
Mama westchnęła.
- To też jedna z tych tajemnic, których nie mogę tobie zdradzać. Ujmę to tak; wiem o Eizo, o twoim porwaniu z Konohy, o miłości do Sasuke, o samym Sasuke… wiem o wszystkim i… - palcem dźgnęła mój brzuch. – Wiem również o dziecku. Obserwuję cie przez cały ten czas.
Na imię Eizo poczułam strach przed jej reakcją, imię Sasuke ukoiło trochę nerwy i wsączyło ciepło do żołądka, a dziecko skutecznie dokończyło robotę za swojego tatusia i zupełnie mnie uspokoiło.
Mama jednak nie była taka spokojna. Zmarkotniała, patrząc w pustkę za mną.
 - Nawet nie wiesz jak bardzo żałuję, że z ojcem zostawiliśmy cię w tak okropny sposób. To przez nas tyle wycierpiałaś. A ten drań Eizo…
 - Mamo, Eizo był draniem, ale to ja byłam słaba i nie umiałam mu się przeciwstawić.
 - Sakura! – ryknęła wściekle. Oho, natychmiast przypomniałam sobie te chwile, kiedy złościła się na mnie za to, że nie posprzątałam pokoju, lub nie założyłam kurtki tak, jak mnie o to prosiła. – Nie możesz się obwiniać, jasne? To najgorsze co mogłabyś zrobić. Ale… Uch, w pewnym sensie można Eizo wybaczyć to, co zrobił… ale tylko po części… poniekąd. Ach! Właściwie nie można… ale staram się jakoś to usprawiedliwić, aby tak bardzo się nie wściekać.
 - Dlaczego?
 - Ponieważ pochodzi z Zankoku.
Zankoku. Byłam zbyt zmęczona i wypruta z sił, aby od razu skojarzyć nazwę. Dopiero po chwili sobie przypomniałam, że tak zwie się miasto, w którym zabito moich rodziców. Aż podskoczyłam ze złości.
 - Zankoku – powtórzyłam warkliwie. – Eizo też stamtąd pochodził?
 - Pamiętasz jak przed śmiercią mówił ci, że stawał się taki jak swój ojciec? – gdy przytaknęłam, mama kontynuowała bardziej nachmurzona. – Słoneczko nie mamy wiele czasu, dlatego przedstawię ci to bardzo zwięźle. Lady Tsunade powiedziała ci już wcześniej, że nie pochodzę z Ukrytego Liścia i miała rację. Od początku wychowywałam się w Zankoku, a tam panują dosyć surowe zasady, ale tylko jeśli chodzi o kobiety. Miały tam status przedmiotu, a nie człowieka. Cóż… wszystkie były wykorzystywane, ale mówiono, że najgorzej ma się kobieta należąca do przywódcy całego miasteczka. A ja… ja miałam nią zostać.
 - Ty? Ale dlaczego? Nasza rodzina była tam kimś wyjątkowym? – zasypałam ją pytaniami. Byłam równie rozdrażniona co ona. Nie dość, że widzę ją po raz pierwszy od tylu lat, co już można zaliczyć do głębokiego szoku, to na dobitkę wreszcie poznam prawdziwą wersję wydarzeń historii, która nigdy nie dawała mi spokoju.
 - Można tak powiedzieć – mruknęła ze smutkiem. – Mój ojciec, a twój dziadek był strażnikiem władcy. Oczywiście władca miał wybór, ale kiedy dorosłam padło na mnie.
Mogłabym jej powiedzieć, że pewnie dlatego bo była taka piękna i wspaniała, ale w takiej chwili wolałam zachować to dla siebie.
 - W każdym razie moja matka nie mogła się tym pogodzić – ciągnęła dalej. – Dorastałam w piekle, bo tato traktował ją tak jak było to w tradycji. Mama nie chciała, żebym podzieliła jej los. Kazała mi uciec. Nie chciałam jej zostawiać, ale mnie zmusiła. Dostałam się więc do wioski Liścia. Zaufałam Czwartemu Hokage i wyznałam całą moją historię. O dziwo bez wahania zgodził się mnie przyjąć. Tam poznałam twojego ojca i szybko zmieniłam nazwisko. Miałam nadzieję, że mnie nie znajdą, ale…
 - Rozumiem – weszłam jej w słowo. – Dlatego wtedy krzyczałaś, dlatego mnie ukrywałaś…
 - Tak słońce – uśmiechnęła się do mnie. – Gdyby dowiedzieli się, że mam dzieci mogliby cię uznać za mieszkańca Zankoku, ponieważ płynęła w tobie moja krew. Musiałam cię chronić. Tsunade nie mogła nic zrobić, bo takie były prawa Zanokoku, a ja prawnie należałam do nich. Gdy przetransportowali nas do miasta, zarzucili setkami win i ukarali śmiercią. Mnie i twojego ojca.
Zacisnęłam powieki. Prawda okazała się najgorsza z możliwych. Moja matka…
 - A jeśli spróbujesz się obwiniać to dostaniesz szlaban! – zaskoczona stwierdziłam, że coś lekko łupnęło mnie w głowę. Gdy spojrzałam w bok mama stała z uniesioną ręką.
 - Szlaban? Niby na co? – prychnęłam.
 - Oj uwierz mi. Tam gdzie się udamy jest dużo rozrywek. Ale to nie przez ciebie to wszystko się wydarzyło tylko przez moją głupotę. Wciągnęłam w to wszystko ojca, ale wiesz jaki jest Mito… ciągle powtarza, że za tak wspaniałą żonę i córkę mógł zapłacić najwyższą cenę.
Nie chciałam pytać się o stosunki mamy z ojcem… w zaświatach, bo podejrzewałam, że jest z nim szczęśliwa. Pewnie i tak nie uchyliłaby mi rąbka tajemnicy przed wyznaczonym czasem.
 - Ale wracając do Eizo – usłyszałam głos mamy, który od razu zrobił się bardziej żywy. – Dorastał w takim otoczeniu, więc dlatego tak się zachowywał. Tam kobiety była niczym, mężczyźni nie potrzebowali ich zgody.
 - To okrutne – powiedziałam z obrzydzeniem.
 - Owszem, dlatego wielu uciekało. Najczęściej kobiety, ale zdarzało się to również mężczyzną. Ich matki nie chciały, aby wyrośli na takich samych drani co reszta społeczeństwa.
Teraz kiedy o tym myślałam Eizo rzeczywiście wspominał o matce i jej opiekuńczości. Wszystko zaczęło układać się do logicznej kupy, lecz prawdę mówiąc… ta świadomość i wiedza nijak na mnie oddziaływała. Mogłam obwiniać się o śmierć Eizo, ale nic nie wynagrodzi mi tych cierpień.
Spojrzałam na mamę, a ona znów miała wykrzywione usta.
 - To jak słoneczko? – wyciągnęła przed siebie dłoń. – Idziemy do  taty?
Zrobiłam to samo, tyle że w ostatniej chwili coś nagle cofnęło ją z powrotem. Mama przyglądała mi się zdezorientowana, a ja ze wstydem spuściłam wzrok.
A niech to szlag.
 - To naprawdę trudne. Mamo… ja… przeze mnie Sasuke znów stracił swoją rodzinę. Nie chcę tego tak zostawić. Proszę, nie zrozum mnie źle. Kocham cię, tęskniłam za wami jak szalona i… Ach… Czy część mnie nie może udać się z tobą, a druga część do Sasuke?
Mama skamieniała. Zrobiła się tak smutna, że momentalnie zaczęłam żałować wypowiedzianych słów. Szybko przytuliłam ją do siebie, zaczynając szlochać.
 - Kocham cię – wyszeptała. – Sakura, uwierz mi, że wolałabym, aby ciebie tu nie było. Właściwie oczekiwałam na twoje przybycie dopiero w formie staruszki, która przeżyła szczęśliwe życie. Zrobiłabym wszystko, aby przywrócić ci życie. Ale niestety… to niemożliwe. Musisz iść ze mną.
 - A dlaczego to ty nie możesz pójść ze mną? – ryczałam, co sekundę pociągając nosem. Niewątpliwie usmarkałam jej cały fartuszek. – Dlaczego nie możesz wrócić ze mną do Konohy, zabrać tatę i zobaczyć na własne oczy swojego wnuka?
Nie odpowiedziała. Och, mogłam już udawać szczęśliwą i zamknąć buzię na kłódkę. Ale nie! Musiałam sprawić matce przykrość. Sasuke ma rację; czasami za dużo mówię.
Boże, Sasuke…
 - Mamo, przepraszam – wychlipałam.
 - W porządku kochanie. Rozumiem cię – raz jeszcze mnie od siebie odsunęła, gładząc po głowie. – Wiem jak blisko byłaś z Sasuke, wiem w jaki wir przygód cię wplątał i ile nawzajem od siebie się nauczyliście. Pozostało nam mieć nadzieję, że dzięki tobie Sasuke zmieni się na lepsze i zrezygnuje z nienawiści, której i tak wystarczająco dużo wyeliminowałaś.
 - Chciałabym chociaż podarować mu nasze dziecko – otarłam łzy wierzchem dłoni, krzywiąc usta w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. – Ono na pewno do końca wypełniłoby moją misję, prawda? Orichi powiedział, że to miał być chłopczyk, więc dogadywaliby się doskonale.
 - Pewnie tak.
I kiedy miałam już ująć dłoń mamy i zapewnić ją, że postaram się z całych sił, aby żyć jako umarła szczęśliwie przy jej boku, za moimi plecami rozjarzyło się światło. Światło jaśniejsze niż cała otaczająca nas biel. Kolejna postać zawitała do tej czasoprzestrzeni.
Spojrzałam na twarz mamy. Myślałam, że to jakiś przywódca wszystkich nieżywych, lub Bóg we własnej osobie. Zacząłem się nawet trząść na myśl o spotkaniu ze stwórcą, podejrzewałam to przedstawienie jako część całej procedury dołączenia mojej osoby do zaświatów. Jednak nie.
Mama była równie, a nawet bardziej zaskoczona ode mnie. A gdy wyjąkała „Co się dzieję?” doszczętnie się przeraziłam.
To znaczy, że to nie było w planach?
Światło zaczęło zanikać, a cień sylwetki ujawniać prawdziwą tożsamość intruza. 

S A S U K E
Kilka godzin wcześniej

Pik… Pik….
Ciągle wydawało mi się, że słyszę dźwięk szpitalnej aparatury. Prosty i krótki, który naniósłby na mnie spokój absolutny. Powoli w moich myślach częściej niż Sakura, zaczęła występować zaduma na temat odcinka czasu, w którym zamkną mnie w psychiatryku.
Siedziałem z wyprostowanymi nogami, na zimnej podłodze, tuż obok łóżka Sakury. Bawiłem się jej dłonią i przeplatałem swoje palce, wokół jej. Byłoby idealnie gdybym mógł jeszcze słyszeć jej oddech. Drażnił mnie fakt, że skórę miała taką zimną i …pozbawioną życia. Po prostu martwą. Zamknąłem oczy i przysięgłem sobie, że ostatni raz puszczam na wodzę fantazji i w pełni oddaję się mojej wyobraźni, w której Sakura mnie oczekuje.
Widziałem jak się uśmiecha, odgarnia włosy z twarzy. Znajdowała się w jakimś drobnym pomieszczeniu, z kubkiem wrzącego napoju. Byłem tak zachwycony jej urodą, że nawet unosząca się przed nią para drażniła mnie, nie pozwalając mi w pełni przyglądać się jej majestatowi. Zacząłem do niej podchodzić. Powoli, skoncentrowany. Omal się nie uśmiechnąłem, gdy odłożyła kubek, momentalnie zalewając się rumieńcem. Zawsze tak robiła, gdy obserwowałem ją zaciekle dłużej niż trzy sekundy. Zawsze czerwieniała jak burak, gdy przeczuwała, że mam w planach coś wielkiego związanego z nią. Wyjąkała moje imię… tak cicho… niepewnie. I wtedy chyba zebrała w sobie całą swoją odwagę, bo jej wzrok naraz stał się bardziej pewny. Zrobiła krok do przodu, lecz zahaczyła o nóżkę stołu i poleciała przed siebie. Złapałem ją. Teraz nie tylko się uśmiechałem, jej zachowanie zmusiło mnie do cichego parsknięcia. O tak, kolejna charakterystyczna cecha Sakury. Ilekroć Karin nazywała ją niezdarą i ofermą zazwyczaj przyjmowała to ze spokojem. Być może sama już sobie to uprzytomniła.
Sakura właśnie miała zmieszana odskoczyć ode mnie, zacząć swoje pyskówki i ze zdenerwowania przełykać ślinę, ale obraz nagle się rozpłynął. Jak dym podczas używania jednego z Jutsu. Zamiast jej czerwonej twarzyczki, ujrzałem klatkę piersiową Orichi’ego. Stał pomiędzy moimi nogami i po raz pierwszy mógł poszczycić się wysokością.
 - O czym myślisz Sasuke? – zapytał. Uniosłem wzrok. Miał zapłakane i sine oczy. Zapewne były już zmęczone ciągłym szlochem.
 - O Sakurze – odparłem szczerze.
Nie odpowiedział. Zamiast tego przykucnął naprzeciw mnie i ostrożnie objął wokół szyi. Poczułem, że znów zaczął płakać.
 - To dopiero jeden dzień, a ja już tak bardzo tęsknię za Sakurą-san. Tęsknię… - ostatnie zdanie przerwał mu wybuch rozpaczy. Zrezygnował z ostrożności i całą siłą rozpaczliwie mnie objął, siadając pomiędzy moimi nogami i opierając się mi na torsie.
Magiczna siła powróciła. Położyłem dłoń na jego gęstych włosach i delikatnie gładziłem.
Coś zaszurało na korytarzu. Byłem skoncentrowany na odczuwaniu bólu, na wsysaniu ciepła tego dzieciaka, ale mimo to rzuciłem kontrolne spojrzenie w kierunku drzwi. Czerwone włosy przeleciały prędko przez wąską szparę. Potem była już tylko cisza.
Obok siebie w ciszy. Bez choćby jednego, króciusieńkiego słowa. To najgłośniejszy dźwięk, najgłośniejszy dźwięk jaki kiedykolwiek słyszałem.


Od autorki: O-mój-Boże! Całkowicie zaskoczyliście mnie taką ilością komentarzy i opinii na temat poprzedniego rozdziału. Nieraz zakręciła mi się w oku łezka, czytając poniektóre z nich. Komentarze były zbiorowiskiem najróżniejszych zdań. Dziękuję również za szczerą krytykę, która się pojawiła.
Drobna informacja; ostatnio pisałam wam, że zostały cztery rozdziały do końca. Otóż nie. Nie licząc tego, szykują się jeszcze dwa. I to byłby koniec Secret of Happiness. … Ech, nie wiem jak to przeżyję. Myślałam, że dobiję do drugiej rocznicy założenia SOH, ale jednak mi się nie uda. Przynajmniej będę z wami na tym blogu jeszcze na święta :)
Teraz chcę złożyć najszczersze życzenia zdrowia i pomyślności dla Riny Shadow, która dzisiaj obchodzi urodziny.
Wszystkiego najlepszego, kochana!
I na koniec pozdrowienia dla każdego wiernego czytelnika. Choć zapowiedziałam wam, że pracę nad książką zacznę po skończeniu SOH, dopadła mnie solidna wena i już „coś nie coś” zaczyna powstawać.